Godziny nagrania: 14:06-16:05.
Moje pierwsze nagranie tego typu.
Kategoria: inne.
Witajcie.
To jest moja pierwsza praca, która moim zdaniem nadaje się do pokazania szerszemu gronu odbiorców.
Przedstawiam Wam zremasterowaną wersję piosenki "Śpiewa cały świat"!
Jeśli ten remaster się dobrze przyjmie i Mi będzie się chciało robić następne, zostanie dla nich stworzona nowa kategoria.
Witajcie.
Pierwszy raz w życiu wybrałem się w podróż za granicę do kraju innego, niż Słowacja.
Poleciałem na grecką wyspę Zakintos!
Zabrałem ze sobą mamę, ojczyma i jeszcze małżeństwo, które poznaliśmy, więc było nas pięcioro.
To była również moja pierwsza podróż samolotem.
Lecięliśmy z lotniska Chopina w Warszawie.
W porównaniu do standardowej odprawy bagarzu i wszelkich innych procedur przed wejściem do samolotu, w czasach covidowych zmieniło się tylko to, że na lotnisku trzeba być 2,5 lub nawet 3 godziny przed odlotem zamiast standardowych dwóch i do tego potrzebne są dodatkowe dokumenty takie, jak wynik testu covidowego lub świadectwo szczepienia, polska straż graniczna przy powrocie wymagała też dokumentu o skrucie KLP.
Trzebabyło więc najpierw odstać w kolejce, by oddać bagaż główny, czyli taki, którego nie można mieć przy sobie podczas lotu i się go przewozi w specjalnie wyznaczonym do tego celu miejscu w samolocie.
Potem jest kontrola bagarzu podręcznego, gdyż np. nie może być w nim więcej, niż 100 ml jakiegokolwiek płynu, niczego metalowego ani ostrego i nie może ważyć więcej, niż 5 kg.
W żadnym z bagarzy nie może też być power banków ani kosmetyków.
Inne restrykcje są już ustalane przez bióro podróży oraz linię lotniczą.
Bióro podróży Grekos, gdzie wszystko załatwialiśmy, dało restrykcję, że jedna walizka bagarzu głównego nie może ważyć więcej, niż 20 kg, a linia lotnicza Rajaner ustaliła, że na pokładzie nie można spożywać własnego alkoholu.
Jeśli wszystko jest dobrze, wydawana jest karta pokładowa i można wejść do tzw. Strefy Bezcłowej na ostatnie zakupy przed odlotem.
Jeśli nie, system zacznie pikać i wtedy odbywa się bardziej szczegułowa kontrola osoby, która prubuje przewieść coś niedozwolonego, by sprawdzić, co to jest i to wyrzucić.
Tak, jak ktokolwiek coś zabierze niedozwolonego, dostanie karę w postaci straty tego przedmiotu na zawsze.
Po zakończeniu procedury, ok. 30 min przed startem kontrola bezpieczeństwa powinna otworzyć odpowiednią bramkę i zacząć wypuszczać ludzi na autobus, który zabierze ich centymetry od samolotu po wcześniejszym okazaniu przez nich kart pokładowych.
Zazwyczaj robią to później- ok. 25 lub nawet 20 min przed startem.
Na kartach pokładowych są wyznaczone miejsca, które dany pasażer powinien zająć.
My zazwyczaj zajmowaliśmy miejsca we wskazanym rzędzie, ale pozwalaliśmy sobie na małe roszady, np. że ja siedziałem z brzegu, nie pod oknem jak karta pokazywała.
Gdy lecieliśmy do Grecji, akurat wszyscy mogli siedzieć wmiarę blizko siebie.
Podczas samego lotu załoga sprzedaje różne ciepłe przekąski i napoje.
Już pewnie od jakiegoś czasu Rajaner również zbiera pieniądze na pomoc dzieciom w całej Europie i oferują zdrapki, których głównymi nagrodami są 1000000 eur oraz samochód.
Po wylądowaniu i wyjściu z samolotu trzeba od razu kierować się na autobus, który zabierze pasażerów do terminala na lotnisku docelowym, gdzie potem przechodzi się przez kontrolę bezpieczeństwa okazując paszport covidowy i e-rejestrację uprawniającą do wejścia do danego kraju.
I potem jest chyba ten najgorszy moment, czyli odbiór głównego bagarzu, gdyż jedzie wuzek, którym bagaż wjeżdża do i z samolotu i trzeba złapać i zabrać swój bagaż, gdyż jak się nie zdąży, trzeba czekać, aż wuzek zrobi kółko i bagaż znów stanie się dostępny.
No i najprawdopodobniej w Warszawie jedna z naszych walizek została uszkodzona, a mianowicie złamana została jedna z rączek do trzymania walizki.
Potem czekał na nas autokar Grekos z pasażerami jadącymi do różnych hoteli sieci Kareta.
Nasz hotel to był Sea view, więc wysiadaliśmy jako pierwsi.
Gdy tam doszliśmy, padało bardzo mocno.
Na szczęście, przyjechaliśmy akurat chwilę przed kolacją.
Po przylocie do Grecji czas zmienia się o godzinę do przodu.
Opowiem teraz co nie co o sieci tych hoteli, ale dużo nie wiem, gdyż wkońcu do reszty hoteli nie poszliśmy.
Kareta to sieć kilku hoteli prowadzonych przez jednego właściciela i znajdujących się w miejscowości Kalamaki i jej okolicach. Aktualnie pamiętam nazwy trzech z nich- Kareta sea view, Kareta beach, Kareta island (ten ostatni jest jakieś 25 km od kalamaki, reszta jest blizko siebie).
Sea view to jedyny hotel 16+ w tej sieci.
Po zameldowaniu się dostawało się branzoletkę, która uprawnia do korzystania ze wszystkich usłóg, które oferują pozostałe hotele w sieci.
Jeśli jednak chciało się zjeść posiłek w hotelu innym, niż sea view w naszym przypadku, trzebabyło to zgłosić na recepcji dzień wcześniej, by być wpisanym na listę dodatkową danego hotelu.
Były 3 pory posiłkowe- śniadanie od 08:00 do 10:00, objad od 12:30 do 14:30 i kolacja od 19:00 do 21:00.
Zawsze był to szwecki stół, było przygotowane kilka dań lub składników na kanapkę albo małe placki naleśnikowe podczas śniadania.
Z wyjątkiem śniadania, były też podawane dodatki, takie jak ziemniaki i ryż oraz surówki, od czwartku również frytki.
Napojów tam jako takich nie ma i trzeba je zamawiać w barze na zewnątrz hotelu.
W większości jedzenie było dobre i nawet pomysłowe, np. ciasto serowe zapiekane szynką.
Do objadu i kolacji później były dokładane też desery, więc na głód nie można było nażekać.
Praktycznie wszyscy mówili po angielsku, więc problemów z dogadaniem się nie było.
W niedzielę z powodu pogody już nic ciekawego się nie wydarzyło.
W poniedziałek kompaliśmy się w morzu, które było na prawde słone.
Plaża znajdowała się jakieś kilkadziesiąt m od hotelu, bliżej chyba sobie nie można było wymarzyć.
Morze było płytkie i ciepłe, więc trzebabyło kawałek przejść, by znaleść miejsce do pływania.
O 15 było spotkanie z rezydentką bióra podróży, ale moi rodzice chcięli się przejechać autobusem, by zwiedzić stolicę wyspy- miasto Zakintos.
Ja więc z małżeństwem zostaliśmy.
Gdy jednak rodzice się dowiedzięli pewnie od miejscowych, że tamtejszy autobus miejski jeździ po grecku, czyli nie przyjeżdża lub spóźnia się conajmniej 40 min, też wrócili i zdążyli przed samym spotkaniem.
Była tam mowa o tym, co można zobaczyć oraz o numerze telefonu do rezydentki oraz ubezpieczyciela zdrowotnego w razie potrzeby.
Ustaliliśmy też wtedy, że w środę odbędziemy rejs statkiem do okoła wyspy organizowany przez bióro podróży Rainbow.
Reszta dnia zleciała na opalaniu się na słońcu.
Wtorek był podobny do poniedziałku, z tym tylko, że po południu poszliśmy plażą do Laganas, czyli miejsca, które byłoby imprezowe gdyby nie było zakazu odbywania imprez w Grecji.
Trochę nieudana ta wyprawa była, gdyż gdy mięliśmy wracać, złapał mnie mocny ból brzucha, ale zdecydowaliśmy, że wrócimy jak najszybciej do hotelu i to się na szczęście udało.
Potem się dowiedzięliśmy, że godzina zbiórki na rejs to 08:20, więc w środę rano mogliśmy tylko zjeść ze 2 małe placuszki na śniadanie i ewentualnie coś z kuchni zabrać, gdyż miejscem zbiórki było rozwidlenie ulicy, gdzie znajdował się hotel z główną drogą Kalamaki, czyli ok. 10 min drogi piechotą jeśli szłoby się zdecydowanym krokiem.
Nikt tam jednak na nas nie czekał i dopiero jakieś 10 min później przyjechał autokar, który zabrał nas do portu w stolicy wyspy.
No i potem koło 10:00 zaczął się rejs, który trwał do 17:30.
Były planowane 3 postoje, pierwszy z nich się nie odbył z powodu zbyt wysokich fal, ale kapitan przed powrotem do portu zatrzymał statek w innym miejscu.
Najpierw więc był godzinny postój w zatoce wraku, gdzie podczas misji przemytniczej na Sycylię rozbił się statek i został odtransportowany na brzeg zatoki.
Następne 2 postoje były na pół godziny i pasażerowie mogli popływać, w zatoce wraku zresztą też i nawet dało się ją zwiedzać.
Wydawało się, że kapitan gdy płynęliśmy puszczał muzykę adekwatną do sytuacji- mroczną podczas przepływania koło grót i jaskiń, "Piraci z karaibów" podczas zakładania i zdejmowania flagi pirackiej z masztu itd
Była też mowa o interesujących miejscach podczas podróży w pięciu językach- greckim, angielskim, potem był język, którego nie mogłem rozpoznać, ale raczej jakiś rumuński albo francuski, potem hiszpański albo włoski i wkońcu polski, przy czym ta wersja polska to mówiła raczej rezydentka bióra podróży na żywo, reszta to wydawały się być nagrane wcześniej wypowiedzi- po grecku i angielsku mówiła ta sama kobieta, w trzecim języku miała nizki głos, po tem dla kontrastu był chyba najwyższy tonacyjnie głos.
Niestety sporo zabytków zniszczyło trzęsienie Ziemii w 1953 r, które pochłonęło 90% budynków i sporo z nich nie zostało odbudowane.
Utkwiło mi też, że wyspa ślubów to miejsce, gdzie Posejdon zamienił parę małżonków w skały, gdyż chciał wyjść właśnie za kobietę, którą kochał tamten chłopak.
Widząc, że nie może tego uczynić, dokonał takiego czynu z zazdrości.
Oprucz tej wyprawy w środę nie działo się nic szczegulnego.
W czwartek wynajęliśmy auto, by zwiedzić wyspę od strony lądu i zrobiliśmy bardzo dobrze, gdyż praktycznie uchroniliśmy się przed deszczem, który wtedy padał nad Kalamaki i okolicami.
Najlepsza jednak była ostatnia atrakcja, czyli Sun set bar, który został tak nazwany, gdyż z niego bardzo dobrze widać zachodzące słońce i jest dodatkowo widok na morze.
Nie zapomnę klimatycznej muzyki, która tam grała, wydawało się, że im bardziej słońce zaszło, pojawiały się coraz to nowe instrumenty i muzyka się zmieniała na mroczniejszą, to był defacto 1 długi track.
Jednak wtedy było już po 20 i musięliśmy wracać, by zdążyć na kolację.
W piątek rano rodzice poszli oglądać wschód słońca w Banana beach, ja wtedy spałem i mnie nie budzili.
No i po oddaniu auta już się tylko opalaliśmy lub pływaliśmy w morzu, po południu poszliśmy obejrzeć bananowca.
Sobota była praktycznie taka sama- po południu wyruszyliśmy kupić pamiątki dla rodziny i znajomych, wieczorem jeszcze był ostatni spacer po plaży i trzebabyło się spakować.
Lot powrotny był o godz. 07:25, godzina zbiórki na zewnątrz hotelu to 05:10, prawie w środku nocy więc trzebabyło wstać.
I akurat był taki paradox, że wtedy też była straszna ulewa, ale udało się szybko wsiąść do autokaru i bardzo nie zmóc.
Odprawa była o wiele sprawniejsza, gdyż tam od razu były otwarte 3 okienka, podczas gdy w Warszawie najpierw jedno i dopiero potem sukcesywnie 2 następne.
Nie mięliśmy jednak szczęścia do miejsc, gdyż ja z rodzicami dostałem miejsca w zupełnie innym rzędzie, małrzeństwo siedziało ze 6 rzędów dalej od nas.
No i tak dolecieliśmy i wróciliśmy samochodem do naszego domu, z kąd potem małżeństwo udawało się do siebie.
Wyjazd więc zaliczam do bardzo udanych, nikomu w samolocie ani na statku nie było niedobrze ani nie wydarzyło się nic niespodziewanego, np. awaryjne lądowanie.
To tyle, co wam chciałem powiedzieć, więc do zobaczenia później.
Witajcie.
W tym tygodniu byłem na Słowacji odwiedzić słowacką część rodziny i jak się później okazało, pochodzić po górach.
Najpierw krótko ją wam przedstawię.
Brat taty ma na imię Peter i już jest emerytem. Jeszcze głos ma wyraźny, ale pogarsza się jego słuch i czasami trudno się z nim przez telefon porozumieć.
Mariena to jego żona i już przeszła różne operacje, ale przynajmniej narazie jeszcze funkcjonuje normalnie.
U nich są dwie córki- młodsza Lenka i starsza Marika, które mają swoje rodziny.
Peter z Marieną mieszkają w dwóch miejscach- zimą w bloku w Popradzie, later zaś na działce w Batizowcach.
No i właśnie do nich wybrałem się ja z mamą i jej znajomym- informatykiem Piotrem.
Mięliśmy wyruszyć w tamtą niedzielę o piątej rano, ale nic z tego nie wyszło, wstaliśmy w półdo siudmej a wyruszyliśmy przed usmą.
Droga była dobra, ale na autostradzie a1 wprowadzone zostały 2 pomiary prędkości z ograniczeniem 70 km/h i zdarzało się, że kierowcy na odcinku pomiędzy pomiarami zachowawczo jechali siedemdziesiątką, przez co straciliśmy godzinę czasu.
Potem jechaliśmy s jedynką i a czwórką, gdy wjeżdżaliśmy z autostrady na zakopiankę, zaczęło lać przez chwilę, ale udało się nam bezpiecznie przejechać ten odcinek i potem dojechać do Batizowiec bez większych komplikacji.
Jakto pierwszego dnia, nie działo się nic szczegulnego poza klasycznym co słychać i spacerem w okolicy wioski.
Nie umiem pisać po słowacku, ale moim zdaniem spolszczone nazwy miejsc, które od teraz będę opisywał, są mało klimatyczne.
Napiszę więc te nazwy tak, jak umiem, w nawiasach podam wskazówki dotyczące ich wymowy.
W poniedziałek była czasami pochmurna pogoda, ale góry w większości było widać.
Peter nam poprzedniego dnia polecił Sliezsky dom (w słowackim y na końcu przymiotnika czytamy jak i).
Trasa wiodła z Tatranskiej Polianki 7 km górską drogą, którą trzebabyło pokonać na pieszo.
Z Batizowiec do Tatranskiej Polianki jest ok. 6 km i tyle mogliśmy podjechać samochodem.
Na Sliezsky dom można było wejść tylko aswaltem albo w dwóch miejscach droga aswaltowa przecinała się z typowo górską, która była trochę krutsza i wiodła przez kamienie, korzenie itp.
Postanowiłem więc się przekonać, czy jestem prawdziwym guralem i chodziłem górskimi ścieżkami gdzie tylko się dało.
Problemów zbyt wielkich nie miałem, a moja biała laska była czymś w rodzaju kija trekingowego.
W jednym miejscu było rozwidlenie, gdzie droga aswaltowa prowadziła do naszego celu wyprawy, górska zaś bezpośrednio na Gerlah.
Dla mojego bezpieczeństwa, zchodziliśmy aswaldem tylko.
Po takiej wyprawie było wiadomo, że przez kilka dni będą zakwasy.
Nam najbardziej dawały się we znaki od środy do piątku.
Po powrocie na hatę mięliśmy już naszykowany objad.
Mariena praktycznie każdego dnia coś szykowała i tym samym nie pozwalała nam jeść w restauracjach, gdyż wiedzięliśmy, że jeśli nie zjemy tego, co nam naszykuje, będzie bardzo niezadowolona.
We wtorek była w planach Bahledowa dolina- niedaleko polskiej granicy.
Wybraliśmy się tam, ale tamtego dnia była najgorsza pogoda podczas całego wyjazdu- przelotnie padało i cały czas góry i widoki były za chmurami.
Weszliśmy na wierzę, która tam jest, ale widoków nie było z powodu pogody.
Jeszcze wtedy nie było późno, więc pojechaliśmy do Polski zwiedzić zamek, gdzie był kręcony film "Janosik".
Kolejka do kasy biletowej była taka, że trzebabyło by odstać półtorej godziny albo i więcej.
Dzięki temu, że jestem niepełnosprawny, wywalczyliśmy obsługę bez kolejki, ale nie było warto.
W środku był człowiek na człowieku, nie było przewodnika, który na bierząco by mówił, co zwiedzamy.
W kasie nam powiedzięli, że w głównych salach są przewodnicy i można z nimi porozmawiać o ich historii, ale już sobie wyobrażam, jak masakrycznie było się tam dostać.
Jedyne, co z tego zwiedzania pamiętam, to fakt, że nie zwiedziliśmy jednej z sal, gdyż już tam było zbyt tłoczno.
W okolicy jest też wozownia i ją zwiedziliśmy.
Było tam mniej ludzi, ale nie wiele.
No i potem wróciliśmy na objad i tak się dzień skończył.
W środę była mniej więcej taka pogoda, jak w poniedziałek.
Mimo zakwasów, postanowiliśmy wejść na Hrebienok.
Droga tam wiedzie kolejką linową (lanowka) albo na pieszo ze Smokowca.
Wjechaliśmy w górę, poszliśmy zobaczyć wodospady i zeszliśmy do Smokowca.
Wywalczyliśmy objad w restauracji.
Od jakiegoś czasu żadna wizyta na Słowacji nie może obyć się bez zjedzenia wypiekanego sera w panierce z sosem tatarskim i frytkami a do tego, w moim przypadku, wypicia kofoli.
Nie chciało się nam już tak intensywnie po górach wchodzić i zapytaliśmy Petra, czy mógłby nam polecić jakąś jeszcze inną dolinę do zwiedzenia.
No i nam polecił dwie- Tiha dolina i Koprowa dolina, wybraliśmy tę pierwszą gdyż była dla mnie bezpieczniejsza.
Poza tym, po drógiej stronie doliny jest dosłownie Polska, ale trzebabyłoby mieć kondycję, by przejść prawie 20 km i się tam dostać.
A żeby tego było mało, po wyjściu z tamtejszego parkingu było rozwidlenie i nie wiedzięliśmy, gdzie iść.
Dwie kobiety, które tam były, pokazały ręką lewe rozwidlenie, więc tam poszliśmy.
Droga wiodła jakieś półtora kilometra pod górę do jakiegoś hotelu.
I dopiero jego pracownicy nam powiedzięli, że musimy defacto wrócić na parking i pujść tym drógim rozwidleniem przez mostek, by się dostać na dolinę.
Przeszliśmy tylko krótki kawałek do wodospadu, mama wtedy padła ze zmęczenia.
Ja zanurzyłem pierwszy raz ręcę w górskim potoku.
No i wróciliśmy zadowoleni, a po powrocie odwiedziła nas Lenka.
Po dłuższej rozmowie dowiedziałem się, że to, co słyszałem w piosenkach o cyganach, było prawdą gdy te piosenki powstawały, czyli po II wojnie światowej.
Wtedy cyganie faktycznie się bawili, później wrużyli, grali i na koniach jeździli, ale gdy wkońcu wszystko zaczęło drożeć, ich styl życia się diametralnie zmienił i teraz cwaniakują, by zdobyć pieniądze.
Lenka nas zaprosiła, byśmy następnego dnia ją odwiedzili.
Tak też zrobiliśmy, ale najpierw odwiedziliśmy styrbske pleso (styrbske czytamy sztyrbske).
Mięliśmy w planach zwiedzić cały teren jeziora i pujść na tamtejsze wodospady i jeziorka laski.
Plany się zmieniły, gdy zobaczyliśmy terminal kolejki krzesełkowej.
Po namyśle postanowiliśmy nią pojechać i znaleźliśmy się w miejscu o nazwie hata pod Suliskom.
To była moja pierwsza jazda wyciągiem krzesełkowym, od tego dnia znam już wszystkie typy linowych kolejek.
Chcięliśmy jeszcze zdobyć szczyt z krzyżem, ale w jednej trzeciej drogi okazało się, że niedość, że nie ma drogi aswaltowej, to droga była dla mnie zbyt niebezpieczna, szczegulnie przy zchodzeniu, po prostu były za wysokie głazy.
Rozdzieliliśmy się tak, że ja i mama zawróciliśmy, znajomy poszedł dalej zdobyć ten szczyt, co mu się udało.
Mimo, że wiedzięliśmy o objedzie, najedliśmy się w tamtejszej knajpie gdyż po prostu nie mięliśmy już siły.
No i wkońcu gdy już byliśmy razem, zjechaliśmy w dół.
Nie zapomnę komendy, którą przez radio przekazał jeden pracownik innemu- "Spomal, a 36 zastawic" (w słowackim końcówki bezokoliczników czytamy jak coś pomiędzy naszym ć a rosyjskim mięgkim t).
Ta komenda oznacza Spowolnić i 36 zatrzymać.
Dowiedzięliśmy się wtedy, że praktycznie ta kolejka ma prawie 100 wagoników, każdy z nich mieści 5 osób, my jechaliśmy wagonikiem 36.
Po powrocie nad jezioro poszliśmy jeszcze nad jeziorka laski, na wodospady nie było już czasu ani siły.
W sobotę już chcięliśmy odpocząć, poza tym wiedzięliśmy, że odwiedzą nas rodzice chrzestni, ale nie powiedzięli, o której godzinie przyjadą.
Znaleźliśmy czas, by przespacerować się deptakiem Popradu i wieczorem przeszliśmy się po całej działce Petera i Marieny.
Gdy doszliśmy do ogrodzenia, widzięliśmy, jak cygan robił bałagan u sąsiada a to oznacza, że na Słowacji cyganie się mnożą i jest ich bardzo dużo. Rozważaliśmy powrót wczoraj przez czeski Cieszyn, ale stanęło na tym, że wyruszyliśmy chwilę po siudmej i pojechaliśmy standardową trasą.
Droga była podobna, ale Piotrkowi się tak często chciało do toalety, że chyba z 7 razy się zatrzymał w porównaniu z dwoma podczas drogi w tamtą stronę.
Nie mięliśmy siły robić objadu, więc zatrzymaliśmy się jeszcze w Pabianicach u rodziny Piotrka, pokazaliśmy im zdjęcia z podróży, zjedliśmy u nich objad i wróciliśmy do domu.
Za rok mamy w planach prawdopodobnie Slawkowski scit (szczit), wybrać się jeszcze raz do Bahledowej doliny gdy będzie lepsza pogoda oraz zwiedzić polskie tatry.
Mam nadzieję, że wpis się wam podobał.
Do zobaczenia później.
Ps. Wczoraj, bo już jest po północy.
Wpis jeszcze zacząłem pisać przed północą.
Stałem się ofiarą z powodu google
Witajcie.
Google z pewnością traktuje wszystkie kąta, jakby były prywatne.
Dyrektor Instytutu Rusycystyki stworzył konto na g-mailu, które z założenia miało być dla wszystkich studentów I roku.
No i tak było, ale zawsze gdy jakiś nowy student dołączał i się logował, przychodziły krytyczne alerty bezpieczeństwa od google z zaleceniami zmiany hasła, ochrony kąta itd.
Ignorowaliśmy te alerty.
No i jak dzisiaj prubowałem tam zajrzeć, by sprawdzić, czy nikt nam nic nie wysłał, dostałem komunikat, że zostałem wylogowany ze względów bezpieczeństwa, bo podobno jakaś podejrzana aplikacja na moim urządzeniu miała dostęp do kąta.
Sprubowałem się znów zalogować, ale wtedy mnie wyrzuciło na stronę odzyskiwania kąta, gdzie musiałem potwierdzić tożsamość.
Najpierw mnie poprosiło o zeskanowanie kodu QR przy pomocy aplikacji aparat na i-phonie.
I-phona nie mam, więc zeskanowałem kod przy pomocy aplikacji seeing assistant home na androidzie, ale nie dało to w ogule żadnego efektu, tak jak zresztą myślałem.
Telefon mi podał wszystkie informacje o kodzie, ale na stronie się nic nie zadziało.
Nie było nawet pola edycji na wpisanie kodu i był tylko przycisk wyprubój inny sposób, więc wiedziałem, że musiałbym ten kod zeskanować tym konkretnym urządzeniem i tą konkretną aplikacją, by przeszło dalej.
Dałem więc wyprubój inny sposób, ale wtedy mnie poprosiło, bym wziął do ręki urządzenie, które prawdopodobnie należy do dyrektora instytutu, wszedł w nim w ustawienia, google, zarządzanie kątem i z tamtąd przepisał kod bezpieczeństwa.
Siłą rzeczy, nie mam tego telefonu i nie mogłem tego zrobić, więc dałem znów wyprubój inny sposób.
Ale lista sposobów się wtedy skończyła, gdyż wyświetliło się, że google musi wiedzieć więcej, by chronić kąto i był przycisk sprubój ponownie, który powtarzał procedurę od nowa.
W ten sposób, straciłem na zawsze dostęp do maila grupowego.
Nie wiem jeszcze, czy inni studenci też potracili dostęp.
Jeśli tak, to google zrobiło czystkę.
Jeśli tylko kilkoro, to faktycznie jestem ofiarą lub jedną z ofiar google.
Pewny jestem jednak tego, że starosta mojej grupy nie stracił dostępu, więc go poprosiłem, by gdy przyjdzie jakaś ważna wiadomość na mail grupowy, by mi ją przekazywał na mój mail prywatny.
Wniosek: moim zdaniem lepiej, by mail grupowy faktycznie był, ale na innym serwisie.
Co o tym myślicie?
No i trochę ostatnio napadało.
Mam na myśli śnieg.
Jeżeli do teraz nie stopniał, wyjdę niedługo na śnieżki.
W tych czasach śniegu jest na tyle mało, że postanowiłem z radością napisać ten krótki wpis, by wam przypomnieć, że jeszcze można doświadczyć zimowej atmoswery.
Do zobaczenia później.
Z ostatniej chwili: dziwna Chinka.
Przez portal pyszne.pl, mój brat jakieś dwie godziny temu zamówił chińskie jedzenie.
No ale go nie dostał i prubował dowiedzieć się, dlaczego.
Z jego dochodzenia wynikło, że zlecenie przyjęła jakaś nowo powstała knajpa na dąbrowie.
Brat o tym nie wiedział i dzwonił nie tam, gdzie trzeba.
No i wkońcu zadzwoniła do niego jakaś Chinka najprawdopodobniej i wydawało się, że tylko po angielsku mówiła.
Brat rozumie angielski, ale nie nauczył się jeszcze mówić i poprosił mnie o pomoc.
Powiedziała nam, że możliwe, że brat nie pod ten numer dzwonił.
Więc brat pytał się potem, czy jest jeszcze jakaś inna restauracja, o której nie wiedział.
Ja musiałem na angielski to tłumaczyć.
Wtedy nie dość, że jedzenie przyjechało, to tę Chinkę olśnić musiało czy cokolwiek, zapytała nas, czy mówimy po polsku i brat mógł z nią rozmawiać.
No i brat za zamieszanie przepraszał i wiadomo, co dalej.
Tak więc trzymajcie się i wiedzcie, że tacy ludzie też są.